Zielony ład czy zielony terror? [OPINIA]
fot. ilustracyjna Pixabay
Troska o otaczającą nas przyrodę wydaje się czymś jak najbardziej zrozumiałym i mało kto kwestionuje jej zasadność, wszak to nasze wspólne dobro. Problem pojawia się, gdy jesteśmy manipulowani, a świat przyrody zaczynamy traktować jako ostateczny punkt odniesienia – analizuje w swoim artykule Mateusz Soliński.
Inne z kategorii
„Chodźcie i spór ze mną wiedźcie” [OPINIA]
W miejsce religii pojawia się „nowa” religia – ekologizm, a ochrona środowiska staje się politycznym instrumentem. Świat natury z racji swojej nowej definicji przestaje podlegać racjonalnemu osądowi, a gdy „rozum śpi, budzą się demony”.
„Patriarchalny system opresji”
Przed kilkoma miesiącami nastoletnia szwedzka ekoaktywistka Greta Thunberg, od niedawna bożyszcze i prorokini liberalno-lewicowych mediów, stwierdziła, że kryzys klimatyczny (cokolwiek pod tym pojęciem miałoby się skrywać) to również „kryzys praw człowieka”, stworzony przez „kolonialny, rasistowski i patriarchalny system opresji”. Ten przedziwny konstrukt myślowy, choć wewnętrznie sprzeczny, dobrze oddaje tok rozumowania tzw. obrońców przyrody. Zostawmy na chwilę kwestię, czym jest „kryzys klimatyczny” (może to coś na podobieństwo słynnego stwora Yeti – każdy o nim słyszał, ale nikt nigdy go nie widział) i przyjrzyjmy się bliżej winowajcy całego zamieszania, czyli „systemowi opresji”.
Młoda aktywistka odniosła się w swoim krótkim wywodzie do kilkusetletniej historii stosunków społeczno-ekonomicznych, które rzeczywiście – m.in. za sprawą poganizacji codziennego życia, usankcjonowania lichwy (tzn. rozwoju bankowości) i rewolucji protestanckiej – okazały się dewastujące dla ówczesnego świata. Problem w tym, że – jeśli „patriarchat” będziemy rozumieli jako reprezentację tradycyjnej katolickiej moralności – w przytoczonej wypowiedzi zostały wymieszane dwa przeciwstawne sobie porządki.
To właśnie nowożytność – postrzegana przez liberalnych piewców „postępu” jako wyzwolenie człowieka z umysłowych „mroków” wieków średnich – doprowadziła do załamania się, względnie sprawnie funkcjonującego w dojrzałym średniowieczu, dzięki instytucji Kościoła, systemu dystrybucji dóbr w społeczeństwie. To właśnie „wiek oświecenia i maszyny” doprowadził do pojawienia się rażących nierówności społecznych i zorganizowanych struktur wyzysku – zjawisk, którym otwarcie, aczkolwiek niestety bezskutecznie, przeciwstawiał się Kościół katolicki.
Krótka opinia wygłoszona przez panienkę Gretę, niespecjalnie zaznajomioną z faktami historycznymi, zdradza podłoże tej rzekomej troski o środowisko naturalne.
Batalia o czystsze powietrze czy ginące gatunki zwierząt jest tak naprawdę kontynuacją czerwonej rewolucji zapoczątkowanej w 1917 roku (żeby nie szukać wcześniej), której celem było zniszczenie dotychczasowego porządku opartego na moralności katolickiej i przemodelowanie istniejących stosunków społeczno-ekonomicznych. Zmieniło się tylko oficjalne uzasadnienia: zamiast walki klas, mamy walkę o Matkę Ziemię.
Ekologizm, czyli natura w krzywym zwierciadle
Słowa szwedzkiej aktywistki wpisują się jednocześnie w teorię, wedle której za zmiany klimatyczne (których istnienia nikt nie neguje) odpowiedzialny jest przede wszystkim człowiek. U podłoża antropogenicznego wyjaśniania przeobrażeń, jakie zachodzą w środowisku naturalnym i jego degradacji, leży przeświadczenie o równorzędnym charakterze świata przyrody i samego człowieka. Istota ludzka postrzegana jest jako jej element, stworzenie, które nie posiada więcej „praw” niż polna mysz czy królik. Natura staje się bóstwem dla niej samej. Jednocześnie w podejściu ekologistów próżno szukać jakiejkolwiek logiki i konsekwencji. Okazuje się bowiem, że człowiekowi wolno dużo mniej niż zwierzętom.
Nie wolno mu jeść mięsa, bo nie może zabijać innych równorzędnych wobec siebie stworzeń. Choć z drugiej strony nikt nie zabrania wężowi zjadać myszy, a lampartowi antylopy – wszak to przecież naturalny łańcuch pokarmowy (choć nie zdziwiłbym się, jakby wkrótce ekoaktywisci zaczęli organizować warsztaty terapeutyczne mające na celu nauczyć dzikie zwierzęta wegetarianizmu). Nie wolno zabierać kurze jajek, bo to przemoc zadana na jej potomstwie (i jej rodzicielskich instynktach!), ale można uśmiercić dziecko w dziewiątym miesiącu od jego poczęcia.
Tym podobnym absurdom nie ma końca. Profesor Magdalena Środa chce nadawać zwierzętom obywatelstwo, a Szymon Hołownia obawia się, że świnie, które (nieopatrznie zjadał) będą go sądzić na Sądzie Ostatecznym. Prym w absurdalnych pomysłach wiedzie największa na świecie organizacja zajmująca się tzw. prawami zwierząt, PETA (People for the Ethical Treatment of Animals). Amerykańska korporacja w lutym bieżącego roku wystosowała apel o zmianę terminologii używanej w relacjach ludzi do zwierząt, argumentując, że stosowanie takich zwrotów jak „właściciel” czy „zwierzę domowe” sugeruje wyższość gatunkową człowieka nad zwierzęciem. Od dzisiaj do swoich włochatych pupilków powinniśmy mówić „towarzyszu” – przekonywała przedstawicielka brytyjskiego oddziału PETy na antenie BBC. Tak na marginesie, nie wiem czy „obrońcy” zwierząt nie powinni obawiać się posądzenia o męski szowinizm – co zrobią gdy koledzy genderyści ogłoszą, że wśród zwierząt też możemy rozróżnić więcej niż dwie płcie (u ludzi doliczono się ich już około 60)?
Paradoksalnie ubóstwienie przyrody prowadzi do jeszcze większej jej degradacji. Przykładem może być polski „przypadek” kornika drukarza. Rzekomi obrońcy Puszczy Białowieskiej, określający się mianem ekologów, doprowadzili, poprzez sprowokowanie interwnecji organizacji unijnych, do zatrzymania wycinki zainfekowanych drzew. W konsekwencji ich działań kilkadziesiąt „chorych” świerków zamieniło się na ponad milion, a szkodnikiem zagrożone zostały prywatne lasy przyległe do puszczy. Jak z przekąsem zauważa redaktor Marek Siudaj, cmentarzysko martwych drzew, jakie wkrótce będzie można zwiedzać na terenie Puszczy Białowieskiej, zaliczyć można do „największych osiągnięć ekologii w Polsce w XXI wieku”.
Kto ma rację?
Głównym uzasadnieniem różnorakich działań realizowanych rzekomo w trosce o środowisko, a w gruncie rzeczy, po to, aby przemodelować istniejące struktury rodzinno-społeczne (tj. usunąć „patriarchalny system opresji”), jest zjawisko globalnego ocieplenia. Sformułowanie „globalne ocieplenie” od dobrych kilku lat stało się jedną z najczęściej używanych fraz w kontekście środowiska naturalnego i jednocześnie synonimem największego zła, jakie zagraża naszej planecie. Niemalże każdy większy pożar, powód czy inna klęska żywiołowa traktowane są jako wynik efektu globalnego ocieplenia. Jako główny winowajca wspomnianych zjawisk wskazywany jest oczywiście człowiek. Na czym polega jego grzech?
W dużym uproszczeniu: zdaniem ekoaktywistów (i pokaźnej rzeszy naukowców) na skutek spalania produkowanych przez człowieka paliw kopalnych (węgiel, ropa, gaz) następuje przedostawanie się do atmosfery olbrzymiej ilości gazów cieplarnianych, które powodują rapidalne podnoszeni się temperatury na Ziemi.
Sam fakt zjawiska globalnego ocieplenia okazuje się dalece dyskusyjny. Jak wykazują sami naukowcy, nie ma możliwości prowadzenia prawdziwie rzetelnych prac eksperymentalno- badawczych, które potwierdziłby charakter i kierunek zmian zachodzących w świecie przyrody. Stworzenie laboratorium badawczego, w którym byłaby możliwa precyzyjna symulacja warunków panujących na Ziemi, pozostaje poza możliwościami człowieka i nauki. Tym bardziej wszelkie modele matematyczne opisujące kierunek zmian klimatycznych – z uwagi na olbrzymią ilość zmiennych, które trzeba by uwzględnić – są dalece hipotetyczne.
Konkludując, nie możemy nawet z całą pewnością orzec, czy mamy do czynienia z ociepleniem, czy z ochłodzeniem klimatu (jeszcze w połowie lat 70., po wyjątkowych mroźnych okresach zimowych wieszczono globalne ochłodzenie, jednocześnie w ostatnich latach zaobserwowano regenerację lodów na Arktyce, szybszą od ich topnienia).
W raporcie sporządzonym w 2013 roku Pozarządowy Międzynarodowy Zespół ds. Zmian Klimatu (NIPCC) wykazał między innymi, że: „ogólne ocieplenie od około 1860 roku odpowiada wychodzeniu z małej epoki lodowcowej modulowanemu przez naturalne wielodekadowe cykle napędzane przez oscylację atmosfery oceanicznej lub aktywność słoneczną” oraz „w ciągu ostatniej jednostki geologicznej (tj. okresu plejstocenu – MS), temperatura Ziemi wahała się naturalnie od około +4°C do -6°C w stosunku do temperatury w XX wieku. Ocieplenie o 2°C powyżej dzisiejszego, jeżeli by wystąpiło, mieści się w granicach naturalnej zmienności”.
Jeśli nawet przyjmiemy, że mamy do czynienia ze zjawiskiem globalnego ocieplenia, należałoby jeszcze określić jego prawdziwą przyczynę. W tzw. mainstreamowych mediach przebija się tylko jedna narracja – winny jest człowiek, który produkuje i emituje olbrzymie ilości gazów cieplarnianych. Badania, przemilczane w liberalno-lewicowych mediach, wskazują zgoła coś innego. Zespół naukowców z Edynburga pod przewodnictwem prof. Paula Palmera przeanalizował dane zebrane z dwóch sztucznych satelit: japońskiej GOSAT i amerykańskiej OCO-2 należącej do NASA. Statki kosmiczne lokalizowały miejsca emisji gazów cieplarnianych na całej kuli ziemskiej.
Z danych zebranych w latach 2014–2017 wynikało, że największymi emitentami ww. gazów nie są wysoko uprzemysłowione kraje Zachodu, ale państwa Afryki Zachodniej. Za największa emisję dwutlenku węgla odpowiadają torfowiska w dorzeczu Konga. Z kolei największym emitentem gazu metanowego (COH) jest Sudan Południowy. I co najważniejsze, jego głównym producentem nie jest – jak powszechnie się uważa – bydło hodowlane, ale mikroorganizmy żyjące w tamtejszych mokradłach. Podsumowując – na podstawie badań naukowców z Edynburga – można orzec, że za wzmożone w ostatnich latach przedostawanie się gazów cieplarnianych do atmosfery odpowiedzialne są naturalne procesy zachodzące w przyrodzie (wysokie podzwrotnikowe temperatury, duża wilgotność, podwyższony poziom lokalnych zbiorników wodnych), a nie człowiek.
Bilans zysków i strat
Polityczni przywódcy na kolejnych „szczytach klimatycznych” postulują o zwiększenie wysiłków – przede wszystkim finansowych – na rzecz powstrzymania „kryzysu”. Przyjrzyjmy się zatem, choć bardzo pobieżnie, o jakich kwotach jest mowa. Remedium na zbliżająca się do nas wielkimi krokami katastrofę miałoby być zastąpienie paliw kopalnych energią słoneczną i energią wiatrową. Problem w tym, że tak wychwalane przez ekoaktywistów alternatywne źródła energii zapewniają obecnie zaledwie 1% zapotrzebowania energetycznego, przy rocznych subsydiach rzędu 160 mld dolarów.
Międzynarodowa Agencja Energetyczna (IEA) wyliczyła, że jeśliby porozumienie paryskie było konsekwentnie realizowane (wydatki rzędu 1–2 bln dolarów rocznie) do 2040 r., słońce i wiatr dostarczą nie więcej 4% światowego zapotrzebowania energetycznego.
Kolejny cel stawiany przez Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatu (IPCC), działający pod patronatem ONZ, to zatrzymanie temperatur na maksymalnym poziomie wzrostu +1,5 st. C. Jak wskazuje prof. Bjørn Lomborg, opierając się na kalkulacjach Williama Nordhausa (pierwszego noblisty badającego wpływ klimatu na ekonomię) koszta utrzymania temperatur na poziomie sprzed rewolucji przemysłowej, czyli w granicach przyrostu + 2,5 st. C., to wydatek rzędu około 50 bilionów dolarów. Aby utrzymać maksymalny poziom wzrostu rzędu + 1,5 st. C musielibyśmy w ciągu dziesięciu lat całkowicie zrezygnować z paliw kopalnych. W świetle powyższych wyliczeń – wydajności alternatywnych źródeł energii – jest to całkowita mrzonka. Tak na marginesie można jeszcze dodać, że właśnie podwyższonemu stężeniu CO2 zawdzięczamy wyjątkowy dobrostan w rolnictwie, tzn. lepszy wzrost roślin i ich mniejszą podatność na suszę.
Można by odwrócić problem i zapytać, jakie szkody niesie z sobą tzw. polityka klimatyczna. Czy miliony wydawane na bezskuteczne obniżenie temperatury o 1 st. C nie byłoby sensowniej wydać na ratowanie tysięcy dzieci w krajach trzeciego świata? Zamiast tego, te same instytucje, które walczą z globalnym ociepleniem, serwują im antykoncepcję i aborcję. Na ten cel rzeczywiście wydawane są miliony. I trudno tutaj odmówić światowym „filantropom” logicznego myślenia. Jeśli czarnoskórzy mieszkańcy Afryki („ludzkie chwasty”, jak mówiła o nich Margaret Sanger, założycielka Planned Parenthood) sami się będą zabijać i ograniczą liczbę potomstwa, to ograniczą emisję gazów cieplarnianych. Bowiem za ich powstawanie odpowiedzialny jest każdy człowiek, również ten najmniejszy. Dlatego rezygnacja z wydawania na świat potomstwa – zgodnie z teoriami ekoaktywistów – jest działaniem dalece pożądanym. Przykład w tej materii dali sami członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej, książę Harry i księżna Meghan, oświadczając, że w trosce o środowisko naturalne ograniczą się w swoich planach rodzicielskich tylko do dwójki dzieci.
Jeśli nie wiadomo, o co chodzi ….
Wobec braku możliwości przeprowadzenia miarodajnych badań dotyczących rzeczywistego charakteru zmian klimatu na Ziemi i ich pochodzenia, pojawia się pytanie: na jakiej podstawie wysuwane są tak radykalne wnioski? Jest to fakt tym bardziej zastanawiający, że wspomniane konkluzje pociągają za sobą milionowe wydatki. I to wydatki o dalece wątpliwej skuteczności – ponieważ najwięksi emitenci CO2 – Chiny i Indie (a od niedawna również USA) – odmówiły realizacji działań finansowych wedle agendy narzuconej przez porozumienie paryskie.
W czyim interesie, w takim razie, jest przeznaczanie niebotycznych sum na „ratowanie” planety? Niestety odpowiedź jest żenująco przewidywalna. Bank Światowy w minionym roku złożył deklarację, że zamierza utworzyć specjalny fundusz pożyczkowy na projekty proekologiczne w ramach porozumienia paryskiego – łącznie 200 mld dolarów przez okres pięciu lat. Komisja Europejska w ramach programu Europejski Zielony Ład już określa kryteria dotacji unijnych, w których oczywiście elementem priorytetowym będzie spełnianie wymogów tzw. zrównoważonego rozwoju. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że państwa uczestniczące w klimatycznych porozumieniach staną się zakładnikami – na mocy zaciągniętych pożyczek i konkretnych przepisów prawnych – nowych (póki co bardzo nieefektywnych) technologii oraz ich producentów.
Oczywiście nie możemy również wykluczyć, że ktoś autentycznie, naiwnie wierzy, że ratuje planetę Ziemię przed cieplarnianą apokalipsą …
Mateusz Soliński