Opinie Wczoraj 08:36 | Redaktor
Edukacja zdrowotna: NIE. Ale dlaczego?

Grafika ilustracyjna (AI)

Nie kierował mną strach przed treściami czy ich realizacją przez nauczycieli. Przeciwnie: robię to z odwagi – nie tyle odwagi sprzeciwu wobec treści, ile odwagi rozpoznania granic. Istnieją bowiem sfery, w których odpowiedzialność przynależy nie państwu, lecz rodzinie.

Szkoła jako pole ideologicznego sporu

Historia, która się powtarza. Choć różne są uwarunkowania historyczne i polityczne, pewien schemat pozostaje niezmienny: oto szkoła, instytucja z istoty swojej powołana do przekazywania wiedzy i kształtowania intelektu, staje się terenem sporu o charakterze ideologicznym. Tak było wczoraj, tak jest dzisiaj. U źródła konfliktu nie leży jednak sam przedmiot sporu – czy to zawirowania wokół wprowadzania przedmiotu „Historia i Teraźniejszość”, czy, jak obecnie, „Edukacji zdrowotnej” – lecz głębszy problem: oderwanie edukacji od celu, który ją uzasadnia.

Szkoła, w założeniu, powinna być przestrzenią rozstrzygnięć dyktowanych przez rozum, a nie targowiskiem politycznym lub ideologicznym. Jeżeli jednak rozum zostaje podporządkowany doraźnym interesom – politycznym, światopoglądowym czy społecznym – wówczas instytucja ta traci swoją naturalną formę i staje się polem bitwy. A każda bitwa, jak pokazuje historia, pociąga za sobą ofiary. W tym przypadku ofiarą nie jest ani jedna, ani druga strona ideologicznego sporu – lecz sama wspólnota. Tam, gdzie wcześniej mogło być zaufanie, rodzi się podejrzliwość; tam, gdzie mogła być życzliwość – nieufność.

Granice odpowiedzialności

Dopóki szkoła będzie poddana logice partyjnej walki, dopóty nie będzie w stanie spełniać swej funkcji jako narzędzia budowania wspólnego dobra. Bowiem celem szkoły nie jest ani zbawienie dusz, ani ochrona dzieci przed zagrożeniami społecznymi – cele te przynależą innym wspólnotom, przede wszystkim rodzinie i Kościołowi. Szkoła ma zadanie znacznie skromniejsze, a przez to wymagające większej precyzji: ma uzdalniać młodego człowieka do rozumienia rzeczywistości i rozwoju intelektualnego.

Kiedy ten cel zostaje pomylony z innymi – choćby nawet szlachetnymi – wówczas rodzi się chaos. Miecz podnoszony w imię „czystości dusz” uderza w tarczę „ochrony zdrowia psychicznego”, „troska o zbawienie” staje naprzeciw „ochrony szkoły przed szurią”; koniec końców to, co miało być wspólnym wysiłkiem na rzecz wychowania człowieka, staje się kolejnym frontem wojny kulturowej. Tak jakby człowiek był tylko nośnikiem ideologii, a nie osobą, której należy się prawda.

Z perspektywy – nie politycznej, lecz egzystencjalnej – podjęłam decyzję, by moje dzieci nie uczestniczyły w zajęciach edukacji zdrowotnej. Nie kierował mną strach przed treściami czy ich realizacją przez nauczycieli. Sama minister Barbara Nowacka, która walczy o obecność edukacji zdrowotnej w szkołach, najczęściej uzasadnia jej obecność, mówiąc o seksualności i potrzebie edukacji w tej dziedzinie. I to budzi spore wątpliwości. Ale nie ze strachu przed takim podejściem wypisuję dzieci z przedmiotu „edukacja zdrowotna”. Przeciwnie: robię to z odwagi – nie tyle odwagi sprzeciwu wobec treści, ile odwagi rozpoznania granic. Istnieją bowiem sfery, w których odpowiedzialność przynależy nie państwu, lecz rodzinie. Tam, gdzie rodzice zostają zastąpieni przez system, nie dokonuje się ani wyzwolenie, ani ochrona – lecz alienacja.

Edukacja pod przymusem

Dlatego pytam: dlaczego ten przedmiot budzi aż takie emocje? I zastanawiam się coraz częściej, czy właśnie to nie było celem działań ministerstwa i tych, którzy – trudno oprzeć się temu wrażeniu – na siłę ten przedmiot forsują? Czy nie chodziło o zbadanie nastrojów społecznych, swoisty rodzaj referendum stanu wartości i przekonań społeczeństwa, koniec końców kosztem nauczycieli, rodziców i, co najgorsze, dzieci. Wreszcie – pogłębienie i tak już zasmucającego codzienność podziału na prawą i lewą stronę, na „wykształconych” i „ciemnogród” oraz „szurię”. Zresztą, używanie tej nomenklatury wzmacnia antagonizmy, pogłębia podział, niszczy wspólnotę.

Nie chodzi przecież o same treści – przynajmniej nie wyłącznie. Nie chodzi nawet o nazwę. Chodzi o przesunięcie pewnej granicy – granicy między tym, co publiczne, a tym, co osobiste; między tym, co może zostać uregulowane przez ustawę, a tym, co powinno być powierzane z miłością, w ciszy relacji rodzinnej. Dawny przedmiot, Wychowanie do Życia w Rodzinie, opierał się – z różnym skutkiem – na zasadzie wolności rodzicielskiej. Nowy – wprowadzony jako „nieobowiązkowy” (w wielu szkołach pojawił się w planie lekcji jako 3 lub 4 godzina lekcyjna) – odbiera tę wolność, zasłaniając się potrzebą „ratowania” dzieci przed zagrożeniami. A przecież nie sposób ratować wolnej osoby, odbierając jej wolność.

Można by zapytać: skoro cel edukacji zdrowotnej jest tak słuszny – jeśli rzeczywiście chodzi o zdrowie psychiczne, o higienę życia, o bezpieczeństwo dzieci – to dlaczego wywołuje ona tak silny opór? Odpowiedź nie tkwi w programie, lecz w sposobie jego wprowadzenia. Każdy przymus tam, gdzie powinna być relacja i dialog, rodzi niepokój. Niepokój ten nie zawsze jest racjonalnie wyrażony – ale to nie znaczy, że jest nieracjonalny.

Prawdziwa edukacja nie dzieje się pod przymusem. Ona wyrasta z zaufania – a zaufania nie można zadekretować. Można je tylko zdobyć – poprzez pokorę, transparentność i uznanie granic. Państwo, które nie uznaje granicy między tym, co jego, a tym, co należne rodzinie, przekracza nie tylko kompetencje, ale także rzeczywistość osoby.

Szkoła w cieniu polityki

Dlatego sam pomysł, by „przekonać” rodziców, że edukacja zdrowotna ochroni ich dzieci przed zagrożeniami internetu – jest, przy całej dobrej woli, nieprzemyślany. Nie dlatego, że intencja jest zła, lecz dlatego, że narzędzie jest niewystarczające. Żadne dodatkowe zajęcia nie zastąpią rozmowy w domu.

Nie chodzi o to, że nauczyciele są źli. Przeciwnie – wielu z nich zasługuje na najwyższy szacunek. Ale nawet najbardziej zaangażowany nauczyciel nie jest matką ani ojcem dziecka. Może być przewodnikiem, ale nie zastąpi tego, kto dał życie i za kształt i kierunek życia odpowiada.

W całym zgiełku, który rozpętał się wokół sposobu wprowadzania edukacji zdrowotnej – w tej gęstej, dusznej atmosferze sporów, podejrzeń i wzajemnych oskarżeń – coraz trudniej dostrzec to, co najważniejsze. Zamiast rozmowy mamy bójkę. Zamiast troski – prężenie ideologicznych muskułów. Politycy z lewa i prawa, hierarchowie Kościoła, publicyści, samozwańczy eksperci – wszyscy rzucili się na tę nową inicjatywę jak na trofeum, które można wykorzystać do własnych celów. W ich cieniu stoją dzieci i rodzice. Bezbronni, zmęczeni. Patrzący z niepokojem na to, co się dzieje. Patrzący, ale bez głosu. Uprzedmiotowieni. Zepchnięci do roli widzów w teatrze absurdu.

A przecież szkoła nie powinna być polem bitwy. Nie od tego jest. Jej nazwa – wywiedziona z greckiego scholé – oznaczała niegdyś czas wolny od pracy, czas namysłu, kontemplacji, rozmowy. Szkoła była przestrzenią, w której człowiek mógł dojrzewać w wolności i w relacji z innymi. Dziś ta wizja została zbrukana. Zamiast scholé – mamy front ideologiczny. Zamiast wspólnoty – okopy.

To nie jest tylko kwestia złego projektu ministerialnego czy nieprzemyślanej kampanii informacyjnej. To jest głębszy problem: brak zaufania. Brak szacunku. Brak dojrzałości społecznej. Szkoła została porwana przez tych, którzy toczą swoją odwieczną wojnę – jakby Polska była areną nieustannego sporu, w którym każda okazja jest dobra, by zadać przeciwnikowi cios. Tyle że tym razem ofiarami nie będą oni. Będą nimi dzieci.

W obronie wspólnoty

Szkoła ma wychowywać człowieka zdolnego do życia we wspólnocie. Tymczasem coraz bardziej przypomina targowisko i przechowalnię, które kojarzą się dzieciom z przemęczeniem, przeciążeniem i nudą. Każdy dodatkowy przedmiot jest obciążeniem i wiedzą o tym doskonale zarówno uczniowie, jak i ich rodzice. Jeżeli uczeń co drugi dzień ma 7 lub 8 godzin lekcyjnych, to spędza „w pracy” tyle czasu, ile jego rodzice, z tą jednak różnicą, że my, dorośli, zazwyczaj pracujemy w określonej dziedzinie, dzieci natomiast uczą się różnych dyscyplin i ich umysł musi być gotowy, by co 45 minut zmieniać dziedzinę przyswajanych treści. Wystarczy zapytać dzieci, jak radzą sobie z przyswajaniem wiedzy po 4. lekcji lub jak radzą sobie z matematyką tuż po intensywnej lekcji wychowania fizycznego.

Wiosną przeszliśmy przez wybory prezydenckie. Znów zaostrzyły one i tak głębokie podziały społeczne. Wcześniejszym sprawdzianem była pandemia i wojna na Ukrainie. Byliśmy świadkami wielu różnic, swoistych ataków paniki, podziałów na „wyedukowanych zdrowotnie” i używających maseczek oraz szczepiących się, oraz – z drugiej strony – na „foliarzy” czy „ignorantów”. Co nam to dało? Gdzie nas to zaprowadziło? Czy bardzo silne i pełne agresji konflikty z okresu pandemii dzisiaj możemy ocenić jako słuszne? A jednak im ulegaliśmy. Tak jak ulegamy podsycanym konfliktom około wyborczym i tak jak teraz dzielimy się i obrażamy w dyskusji, a właściwie regularnej bitwie o sens edukacji zdrowotnej.

W mojej ocenie znów bierzemy udział w badaniu nastrojów społecznych. Poddajemy się temu badaniu skwapliwie, ale coraz częściej – i to jest nadzieja – wyłania się grupa ludzi, którzy nie chcą dłużej uczestniczyć w programowo wytworzonych sporach. I takie głosy, chociaż jeszcze nie przewodnie, wybrzmiewają. Gdy krzyczymy „to nie nasza wojna”, to bronimy czego? Właśnie naszej wspólnoty narodowej. Naszego bezpieczeństwa – państwa, miasta, dzielnicy, a przede wszystkim naszych rodzin. Dlatego tak ważne jest, byśmy chronili wspólnotę, bo w społeczeństwie skłóconym i podzielonym o wiele łatwiej wprowadzić destabilizację – a w zasadzie silne podziały są prostą drogą do niej. Czy w dobie kryzysu i niepewności potrzebujemy kolejnych punktów zapalnych, czy raczej odwrotnie – budowania i jednoczenia, wzajemnego wsparcia i szacunku?

Społeczeństwo potrzebuje szkoły jako przestrzeni pokoju. Potrzebuje jej bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli jej nie zbudujemy, jeśli pozwolimy, by została zawłaszczona – nie miejmy pretensji, że wychowamy pokolenia pełne niepokoju, lęku i samotności. Pokolenia, które nie będą wiedziały, kim są. I którym nikt nie powie, że są po prostu... ważne.

Właśnie dlatego podjęłam decyzję o wypisaniu swoich dzieci z edukacji zdrowotnej. I wiem, że rodziców podobnie myślących jak ja jest w Polsce więcej. Rodziców, dla których ważne jest, by szkoła była wolna od polityki, ideologii i nacisku. Szkoły, gdzie rodzic i nauczyciel działają na korzyść dziecka. Dla jego dobra. Ku jego rozwojowi. Tworząc właśnie wspólnotę.

Iga Stolar


Autorka jest mamą pięciorga dzieci. Z wykształcenia teolog duchowości, familistka, wieloletnia organizatorka spotkan dla kobiet. Kierowniczka Centrum Kultury Calasanz u Pijarów, edukatorka domowa i nauczycielka, kiedyś redaktorka portalu wRodzinie

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor
-->